Friday 28 September 2012

Dzień amazingu!

Jak już wspomniałam, w mojej pracy poinformowano mnie, iż kończy mi się kontrakt. Zaznaczono przy tym, że będą próbowali mnie przenieść do innego projektu, aby mnie nie stracić.
Ja jednak trochę wcześniej wrzuciłam moje cv na stronę.
I zaczęły się dziać cuda. Dzień po tym, jak dowiedziałam się o końcu mojego kontraktu, rozdzwoniły się telefony agentów.
Nie robiłam sobie jednak wielkiej nadziei, pamiętając, jaki koszmar związany z szukaniem pracy miałam na początku tego roku.
Nieustanny stres, dużo rozmów przez telefon, dużo rozmów kwalifikacyjnych, dojazdów, zmęczenia i zero efektów, może poza zdobytym doświadczeniem rekrutacyjnym.

Ale tym razem było inaczej. Po pierwsze, dostałam pracę na tydzień za lepsze pieniądze, tylko po rozmowie telefonicznej.
Po drugie, we środę poszłam na rozmowę kwalifikacyjną do jednej z dużych firm informatycznych. Owszem, pasowałam do opisu, ale z mojego doświadczenia wynika, że nie jest to gwarantem zatrudnienia.

Od razu na początku miałam przygodę związaną z nowymi mapami Appla. Jak wiadomo, zostały one wprowadzone z nowym systemem i pokazują cuda. Czasem rzeka jest drogą, czasem wyprowadzą Cię na środek pola. Mnie wyprowadziły na środek sąsiedniego parku biznesowego i kazały przejść przez nieistniejące przejście.

Na rozmowę wpadłam z 5 minutowym spóźnieniem i stwierdzeniem, że jestem ofiarą map Apple'a. To wywołało dyskusję na temat nowych technologii i iPhonów. I tym sposobem zamiast sztywnego interview miałam zabawną konwersację.

A następnego dnia miałam tę pracę.
Zaczynam 15 października.

Monday 24 September 2012

Spa!

Długo nie pisałam, ale po prostu sporo się działo.
Pierwsza rzecz: mój kontrakt się kończy, więc od przyszłego tygodnia zaczynam intensywne poszukiwanie pracy. Nie lubię tego okresu; szukanie pracy to często praca na półtora etatu i to bardzo stresująca.

Weekend był boski.
Z Bożydarem pojechaliśmy do Portsmouth i spędziliśmy parę godzin szwendając się po sklepach, jako że Bożydar potrzebował stroju kąpielowego na niedzielę, a ja butów na codzień.
Odkryliśmy, że ja w strojach dążę do praktyczności i minimalizmu, a Bożydar do tzw. pazura i odmienności. Połączenie tego razem daje niesamowite wyniki!

Bożydar także zrobił mi niesamowitą niespodziankę i zaprosił mnie do SPA. Prawdziwego, tajskiego spa!
Na zewnątrz było mokro i szaro, a my spędziliśmy dzień w cudownych pomieszczeniach, korzystając z basenów, saun i łaźni parowych, wylegując się na leżaczkach, czytając i się śmiejąc.

Dodatkowo był tam również pokój eksperymentów, czyli miejsce, gdzie można było wylać na siebie kubeł zimnej wody, obsypać się lodem lub zakosztować tropikalnych deszczy z grzmotami i błyskawicami. Brzmi prosto, ale było przy tym dużo śmiechu i wrzasku.

Ukoronowaniem dnia był masaż: połączenie tajskiego, shiatsu oraz aromaterapeutycznego.
Byłam też na zajęciach z tai chi i jogi.

To był najmilszy prezent, jaki mogłam otrzymać. Dziś jeszcze ledwo myślę, mam kłopoty z chodzeniem i czuję się równocześnie zrelaksowana i zmęczona i ciagle uśmiecham się do wspomnień. Bo jakkolwiek samo spa było cudne, to najważniejsze było to, że byłam otoczona miłością i troską.

Więcej takich dni. Czego Wam i sobie życzę.

Tuesday 11 September 2012

I znowu minął weekend.

Wczoraj rano, budząc się u Bożydara i mając przed sobą perspektywę przynajmniej półtora godzinnej jazdy, postanowiłam przesunąć zrobienie makijażu na czas, kiedy znajdę się w pracy.
Zawsze to kilka minut więcej, które można spędzić przytulając się.

A potem w pracy zobaczyłam siebie w lustrze i stwierdziłam: Jej, przecież ja nie potrzebuję makijażu! Owszem, oczy miałam niepodkreślone, ale cera wyglądała świeżo! Co za odkrycie po przynajmniej 15 latach malowania się!

Wieczorem zaczepił mnie jakiś mężczyzna i poprosił o drobne, nie miałam ich wiele, ale podzieliłam się zawartością portfela, a facet na to, że mieszka niedaleko i wyszedł z więzienia.
To jest dla mnie znaczące, ponieważ nie lubię żebrania, zwłaszcza przez byłych więźniów; ale tym razem jakoś nie wzbudzało to we mnie złości ani strachu.

Weekend był fantastyczny. Zrobiliśmy sobie piknik w Victoria Park, z moimi kanapkami, ciastem ze śliwkami i winem. Jeszcze dziś czuję się zmęczona po wędrówce po wschodnim Londynie, jaką nam zafundował Bożydar. Wędrowaliśmy wzdłuż kanałów, pogoda przez weekend była wspaniała, ciepło, słońce...
Mapa mówiła, że całość ma długość trzech mil, ale część trasy była zamknięta ze wzgledu na olimpiadę dla niepełnosprawnych, więc wracaliśmy i szukaliśmy nowej drogi.

Przy okazji dowiedziałam się też, że w Londynie istniało coś takiego jak Water Chariots (Wodne rydwany?). Istniało, bo zbankrutowało. Nawet w tak drogiej metropolii mało osób jest skłonnych wydać 25 funtów za przepłynięcie odległości dwóch stacji metra.
A wieczorem w niedzielę objadłam się jogurtem mrożonym w Nando's tak, że sama przypominałam mrożoną kulkę.

Tuesday 4 September 2012

Lunchtime

Niestety, nie da się siedzieć na trawie. Mrówki gryza.

Zaszalałam z ciastem śliwkowym

Zaszalałam.
W sobotę wzięło mnie na ciasto śliwkowe, więc udałam się w stronę pobliskiego marketu kupić potrzebne składniki.
Obliczyłam w myślach, że ciasto zje mój dom, Bożydar i pewnie jeszcze trochę do pracy wezmę, więc jedno to może być za mało. Kupiłam więc margaryn i jajek na dwa ciasta (10 jajek!).

Śliwek, takich prawdziwych węgierskich, nie było, były tylko te mało słodkie i nijakie. Za to zakochałam się w pięknym, brązowym i nierafinowanym cukrze, który przydał się do dosłodzenia owych nijakich śliwkopodobnych owoców.

Ciasto na blasze wydawało się małe, ale gdy wyciągnęłam je z piekarnika, szybko okazało się, że pięknie wyrosło i jest go mnóstwo. Zajęło całą półkę w lodówce; jemy je od 3 dni.

Dziś na lunch wyjdę sobie nad pobliskie jeziorko, usiądę w słońcu i będę się rozkoszować makaronem z bakłażanem i pomidorami.
Zwłaszcza, że od pewnego czasu doświadczam czegoś, co nazywa się uczuciem harmonii.
Jest to coś, co sprawia, że wystarczy mi, że istnieję, nie muszę nic usprawniać, poprawiać, walczyć. Po prostu jestem.